UWAGA!

Opowiadanie jest całkowitą fikcją, wyłącznie moim tworem wyobraźni. Wszelaki związek opowiadania z rzeczywistością jest przypadkowy.

czwartek, 31 stycznia 2013

"-Pan Tadek? No nie żartuj!"



Resztę dnia spędziliśmy z Adrianem nad montowaniem kolejnego materiału. Zalewaliśmy się właśnie śmiechem, oglądając po raz kolejny taniec brzucha w wykonaniu Piotrka Nowakowskiego, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Nie było to jednak zwykłe pukanie, to było przeraźliwe pukanie. Co najmniej jakby któryś z misiów spotkał po drodze misiowego mordercę i w tym momencie szukał u nas schronienia. Zaalarmowana w taki sposób, szybko pobiegłam do drzwi, otwierając je na oścież. Ktoś mógłby powiedzieć, że był to bardzo nierozsądny ruch, skoro mogłam za drzwiami zobaczyć mordercę, ale mogę tego kogoś zapewnić, że w Spale to jest raczej nie możliwe. Tak więc otwarłam te drzwi, widząc dygocącego ze strachu Łukasza Wiśniewskiego. Ów biedak wszedł szybko do pokoju, od razu chowając się za mnie.
- Zamykaj te drzwi, szybko! Inaczej ona mnie dopadnie! – zamknęłam drzwi tak jak prosił, nawet na klucz, żeby poczuł się bardziej bezpiecznie. Po czym odwróciłam się w jego stronę, spoglądając na niego dziwnym wzrokiem. Adrian też wydał się bardzo zainteresowany całą sytuacją, odłożył laptopa na chwilę na obok.
- Wiśnia, kto cię gonił? I dlaczego mówisz o nim ‘ona’?
- To straszna kobieta! Weszła na stołówkę, cała się świeciła od oczojebnych ciuchów. I zaczęła się tak złowieszczo śmiać, mówiąc, że nasz los zależy od niej.
- A co na to reszta?
- Wszyscy uciekli, tylko trener został. Biedny Andrea! Może trzeba po niego wrócić, jeszcze zrobi mu krzywdę i nici z kolejnego medalu!  - Łukasz nie powinien być siatkarzem, tylko aktorem. Poważnie. Taki uczuciowy, przystojny facet od razu zrobiłby karierę w jakimś tasiemcu telewizyjnym. I to bez szkoły aktorskiej. Adrian siedział dalej na łóżku bez słowa, wyglądał tak, jakby nie wierzył w to co widzi. Postanowiłam jednak nie poświęcać mu zbyt wielkiej uwagi, miałam teraz ważniejsze rzeczy na głowie. Na przykład uratowanie trenera Anastasiego przed tą okropną kobietą – przynajmniej tak ją opisał Wiśnia. Zostawiłam drogiego kolegę w pokoju razem z Adrianem i sama poszłam na stołówkę sprawdzić, co to za potwór nawiedził Spałę.
Mijałam puste i ciche korytarze, co świadczyło o tym, że oni nieźle się wystraszyli. Zapewne siedzieli teraz zamknięci w pokojach jak myszy pod miotłą, nie chcąc sprowadzić na siebie gniewu tej kobiety. Zastanawiało mnie tylko jedno – kim jest ta kobieta, że oni tak strasznie się jej boją?
Gdy weszłam na stołówkę, pierwsze co zrobiłam, to zaczęłam się śmiać. Bo właśnie zrozumiałam, kogo oni się tak wystraszyli. Ten okropny potwór, nielitościwa kobieta, której misie o małych rozumkach się bały, to właśnie ciocia Magda we własnej osobie.
- Ciocia Madzia! – zbliżyłam się do niej i mocno przytuliłam. – Nie wiedziałam, że przyjedziesz tak szybko. Spodziewałam się ciebie dopiero jutro.
- Słoneczko, dla chcącego nic trudnego! Słyszałaś, jak się mnie wystraszyli? Takie to wielkie a jakie strachliwe!  - jak się okazało panu trenerowi nic się nie stało, właśnie pił kawę z ciotką Magdą i omawiali razem zakres jej obowiązków. Usiadłam przy ich stoliku zmuszana przez ciotkę, zastanawiając się jak przekonać do niej chłopaków. Przecież po takim incydencie mogą zamknąć się w sobie, gdy zobaczą ją jutro na treningu.
- Ciociu, zostawiam cię tutaj z panem trenerem, bo mam sprawę do załatwienia. Tylko pamiętaj zajrzeć potem do pana Olka, bo naprawdę okropnie się czuł.  – uśmiechnęłam się na pożegnanie i popędziłam do części mieszkalnej. A z racji tego, że po drodze nie wpadłam na dobry pomysł, zrobiłam to, co pierwsze przyszło mi do głowy.
- Chłopaki, jazda na korytarz! I to już! – zaczęłam się przeraźliwie wydzierać, ale przynajmniej poskutkowało. Kilka sekund później, drzwi do pokoi powoli się otwierały i zaczęły się w nich pojawiać zaniepokojone i wystraszone oczka wielkich misiów.  – Czy wy upadliście może na głowę? Ta kobieta, przed którą tak spieprzaliście, to moja ciotka a tymczasem wasza nowa fizjoterapeutka. Zapewniam, że nie zrobi wam krzywdy i macie się jej nie bać. A teraz jazda z powrotem na stołówkę, bo ciotka chce was poznać, ale już! – nie ma to jak prawie wojskowa musztra. Panowie grzecznie powychodzili z pokoi, lekko skruszeni i zawstydzeni i powłócząc nogami, kierowali się na stołówkę. Z naszego pokoju wyszedł Adrian, kręcąc z niedowierzaniem głową i śmiejąc się jak oszalały.
- Ale zarządziłaś porządek! Chyba właśnie stałaś się ich guru.
Na co tylko wzruszyłam ramionami, wracając do pokoju.
- Ktoś musi, takie życie.
***
Z racji tego, że spędziłam z Misiami już kilka dni, spodziewałam się, że ta noc będzie łudząco przypominała poprzednie, znaczy się będzie to noc zakończona bolesną pobudką następnego dnia przez któregoś z Miśków lub Daniela wychodzącego z szafy.
Jednak jakaż niespodzianka! Sama otwarłam oczy, bez walenia w drzwi i to o godzinie ósmej piętnaście. Normalnie byłam w takim szoku, że nie zauważyłam braku Adriana w łóżku obok. Jakowoż zdarzały się różne wypadki – te bolesne i mniej bolesne – wolałam sprawdzić czy przypadkiem nie znalazł się w moim łóżku, co należałoby do kategorii tych bolesnych. Jednak obok mnie nikt nie leżał, tudzież nie spał, nie chrapał, nie śmierdział, toteż stwierdziłam, że Adriana nie było w pokoju. Jakiż piękny dzień się zaczął! Nawet upału nie było, różnych dziwnych dźwięków zza ściany też. Jednak mimo że wszystko wyglądało normalnie, zaczęłam się martwić, że coś jest nie tak. W głowie kłębiło mi się mnóstwo pytań. Dlaczego nikt mnie nie obudził? Dlaczego Adriana nie było w pokoju o ósmej piętnaście? Dlaczego było cicho i nie słyszałam żadnych odgłosów upadnięcia czy wołania o pomstę do nieba?
Postanowiłam wstać i sprawdzić dogłębnie dlaczego wszystko jest normalne. Niby powinnam się cieszyć, ale przecież dla nich normalność to nienormalność. No, przynajmniej dla mnie, dla Adriana może prędzej. Wyszłam po cichu z pokoju, nie chcąc być zaskoczoną przez jednego z siatkarzy. Pomyślałam bowiem, że wpadli na genialny pomysł, żeby mnie wystraszyć. Jednak się myliłam, na korytarzu było względnie czysto, żadnej woni śmierdzących skarpetek, które podrzucili mi wczoraj. Bardzo się przejęłam, choć nie cierpiałam tego zapachu, jak każdy normalny Polak. Im on nie przeszkadzał, tak długo żyli w smrodzie, że się przyzwyczaili do tego, że ich skarpetki żyją własnym życiem. Stwierdziłam, że są dwa wyjścia: jedno, że ominęła mnie Apokalipsa, którą zapowiedział św. Janek albo zrobili pranie. Jako że jestem realistką, stwierdziłam, że koniec świata będzie bardzo w tej kwestii prawdopodobny. No ale cóż, poszłam na stołówkę, witając się po drodze z trenerem Gardinim, którego od afery z ankietami wolałam unikać. Szybko zniknęłam mu z pola widzenia, siadając przy stoliku w kącie. Dostałam swoją porcję jedzenia od pani Ewy. Znaczy stop! Miałam ją dostać, ale oczywiście pani Ewy nie było. Z resztą w ogóle nikogo nie było, więc wersja z końcem świata stawała się coraz bardziej prawdopodobna. Westchnęłam przeciągle, opierając się o oparcie krzesła, mając nadzieję, że to jednak tylko sen i zaraz się obudzę. Próbowałam się nawet uszczypać, ale zaowocowało to tylko siniakiem. Miałam już wychodzić, ale…. W kuchni coś się działo. Znaczy w moim mniemaniu działo się coś, czego notabene nie powinnam usłyszeć. Przynajmniej tak twierdził jakiś piskliwy męski głos, który przeklinając siebie i trenera, wołał, żeby nie zostawiali go samego.
I tak coś zaczęło śmierdzieć i bynajmniej nie były to skarpetki ani spocone koszulki ani żadne inne części garderoby. Wahałam się, czy powinnam teraz tam wchodzić, znając w końcu ten ośrodek i jego tymczasowych mieszkańców mogłam się spodziewać wszystkiego. Nawet tego, że zamknęli Zatora w lodówce, żeby nie pił kawy. Jako że mam w genach ratować wszystkie małe drobne zwierzaczki, w tym wiewiórki, wkroczyłam do kuchni. Drzwi wahadłowe skrzypnęły, ale zamiast usłyszeć Pawła błagającego o kawę i wypuszczenie z lodówki, moje piękne oczy ujrzały białą kucharską czapkę, która spoczywała niedbale na głowie Rucka. Ów osobnik szczerzył do mnie ząbki, tańcując w miejscu jakby nagliła go potrzeba. Kręcił się biedak tak nieporadnie, że strącił tacę ze stołu. Widząc skutki swoich czynów, złapał się za głowę, coś tam mrucząc i spojrzał na mnie zakłopotany.
- Wnioskując z tego, jak na mnie patrzysz, to właśnie było moje śniadanie.
- Też bym to tak ujął, wręcz wyjęłaś mi to z ust.
- To dobrze, że tego nie zjadłam. A teraz poważnie, co wy kombinujecie? – gdyby mój wzrok miał ręce, z pewnością przycisnąłby Michała do ściany albo do lodówki. Jednak w obecnej sytuacji i stuleciu wzrok nie posiadał takich zdolności, musiało mi wystarczyć złowieszcze spojrzenie nr 3 – gadaj, bo inaczej może cię zaboleć.
- My? Nic! Czy my kiedykolwiek coś kombinowaliśmy?
- Raczej zapytałabym, czy nie kombinowaliście. Michał, no powiedz mi! Przecież tyle nas łączy! – Rucek się trochę zbulwersował, zakasał rękawy i założył ręce na piersi.
- Mając na myśli naszą słabość do Wiśniowej Dziewczynki, twierdzisz, że wiele nas łączy?! – naskoczył na mnie, po czym zamilknął, spuszczając głowę – To chyba masz rację. Wiśniaaa, no nie mogę ci powiedzieć. Muszę być jolalny… pfu… lijany! Kurde, trudne słowo!
- Lojalny, tak? – kiwnął głową, po czym wyskakując na blat, opuścił kuchnię przez okno.  – Boże, czy oni mogą choć raz wyjaśnić do końca, o co im chodzi? Przecież ja nie jestem wróżbitą Tomaszem!
Wściekła, powoli wpadając w furię, opuściłam ośrodek. Stanęłam bezpośrednio przed wejściem, rozglądając się, czy nikogo nie ma wokół. Jednak, jak się spodziewałam, wszyscy zapadli się pod ziemię. Tupnęłam nogą, wyrażając swoje niezadowolenie. Spojrzałam w górę, mając nadzieję, że jednak ktoś tam jest. Właściwie mogłam jej nie mieć, na jedno by wyszło.
- Ej, no! Człowiek to zwierzę stadne, a pragnę nadmienić, że jestem tu całkiem sama! – odzewu nie było, co jeszcze bardziej mnie wkurzyło.  – No dajcie spokój, głodna jestem! Rucek to marny kucharz i sprowadził moje śniadanie do parteru!  - cisza pogrążyła ośrodek, słyszałam tylko szum drzew. I jakiegoś silnika, prawdopodobnie kosiarki. Czyli jednak ktoś żywy tu był. No chyba, że kosiarka kosiła automatycznie.  – Kubuś, nawet ty zdrajco! Mój zacny obrońco przed tymi łajdakami! – cisza. Tupnęłam nóżką po raz kolejny, zastanawiając się, co mogłoby ich skłonić do ujawnienia się. Aż wpadłam na genialny pomysł. – Zróbcie coś, bo ten ogrodnik mnie zgwałci!!! Ratunku!!! Weź te łapska!!!! – gdybym ponownie usłyszała ciszę, z pewnością już wieczorem by mnie tu nie było. Aleee!
- Pan Tadek? No nie żartuj! – moje oczy momentalnie zwróciły się do góry, gdzie znad parapetu zobaczyłam wystające oczka jednego z misiów o bardzo małych rozumkach, jeszcze mniejszych niż myślałam. Moja twarz przybrała wyraz zemsty, więc oczka szybko się schowały. Ale i tak wiedziałam, że to Karol. Nikt inny nie ma tak piskliwego głosu, pomijając Ruciaka nucącego Modern Talking. Po jakże ekspresywnym wyznaniu pana Kłosa, dało się usłyszeć coś w rodzaju ‘ty debilu, zaraz wyrzucę cię przez okno!’ mniej więcej ze trzynaście razy, nie licząc damskich głosów.
- Ja was błagam, powiedzcie mi czemu dzisiaj przywitała mnie totalna normalność? – jak mogłam się spodziewać, takie zachowanie siatkarzy dla nich nie było normalne. A że z nienormalnością, nie można długo wytrzymać, musieli się ujawnić. Nastąpiła chwila ciszy, po czym coś głośno rąbnęło, następnie rąbnęło jeszcze raz, aż w końcu we wszystkich oknach ośrodka pojawiła się znana mi twarz. Oczywiście, w każdym oknie inne – od recepcjonisty po siatkarzy i trenera aż do pani Ewy. Jednak sam widok pani Ewy nie sprawił, że mój żołądek czuł się pełny. Ale co tam! W porównaniu do tego, co stało się za chwilę, mogłam być głodna nawet do jutra. No dobra, bez przesady, do obiadu.
Kiedy w oknach pojawiły się znane główki, zabrzmiało gromkie sto lat, z okien zaczęły wylatywać kolorowe baloniki. Normalnie jak na Święcie Niepodległości w USA. Wszystko było jak najbardziej w porządku, nawet to, że pani Ewa trzymała w rękach wielki tort, wszyscy byli zadowoleni, a najbardziej mój żołądek, który zapewne miał nadzieję, że wkrótce się posili. Stałam tak przed tym ośrodkiem, patrzyłam na te wszystkie osoby, cudowne balony i tort, zastanawiając się dla kogo oni to zrobili. Po krótkiej dedukcji zrozumiałam, że chyba dla mnie. Tylko, do cholery, jak się domyślili, że mam dziś urodziny, skoro mam je w październiku?! Potem pomyślałam o imieninach, ale te z kolei miałam w listopadzie. Spojrzałam na drzewa, które ku mojemu zaskoczeniu miały jeszcze liście, więc inne święta okolicznościowe związane z moją osobą odpadały. Na przykład święto zmarłych… Bo była Apokalipsa, nie?
W pewnym momencie wszyscy zamilkli, wpatrując się we mnie przerażonym wzrokiem. Widocznie musiałam jakoś przekazać niewerbalnie to, o czym myślałam.
- Wiecie, to wszystko miłe, zapewne też pyszne, ale my mamy czerwiec, co oznacza, że do moich urodzin pozostały jakieś cztery miesiące.
- Jesteś pewna? – usłyszałam z któregoś okna, ale nie byłam w stanie zidentyfikować tego głosu.
- Jak nie wierzycie, zadzwońcie do mojej mamy. Ona to raczej pamięta. Z resztą rodzice nie wprowadzali by mnie w błąd, mówiąc że urodziłam się w październiku, skoro tak naprawdę to był czerwiec.  – jakby wpadli w lekką konsternację. Jednak chwilkę później, wzrok nie był skierowany już na mnie, tylko na jedno okno. A właściwie na osobę, która w tym oknie była i pod wpływem tych wszystkich spojrzeń, sugerujących, że ta osoba nie będzie czuła się sprawna przez jakiś czas, schowała się do pokoju. I wszystko byłoby ok, git i w ogóle, gdyby to nie było okno mojego pokoju, a ta osobą nie byłby mój jakże prawdziwy, prawie jedyny przyjaciel Adrian.

czwartek, 17 stycznia 2013

"- Bo zepsułem Recydywistę!"



Zaczęłam podziwiać siebie za taki dar przywódczy. Trzy minuty po moim nalocie, śmieci i brudy zniknęły. Nawet odświeżacz powietrza mi przynieśli, misie o małych rozumkach. Skorzystali z rady trenera i wykazali się inteligencją. Po pozbyciu się zbędnego balastu, mogłam się wreszcie doprowadzić do porządku. Ubrałam się szybko, umyłam i wyszłam z pokoju, budząc znowu śpiącego Adriana. Skierowałam swoje kroki na stołówkę, w celu zjedzenia śniadania. Modliłam się, żeby zjeść spokojnie chociaż jeden posiłek, bez żadnych niespodzianek i wariacji. Gdy tylko weszłam na stołówkę, dostrzegłam przy jednym ze stolików pana trenera. Uśmiechnął się do mnie, po czym wrócił do czytania gazety. Zaraz potem dopadł mnie Krzysiu z kamerą.
- Wisienka nasza droga! Wyspana o jakże pięknym dzisiejszym poranku? – uśmiechnięty Krzysiu chyba chciał zarobić w zęby z samego rana.
- Chyba sobie kpisz. – uśmiechnęłam się najbardziej cynicznie jak tylko mogłam, po czym usiadłam przy jednym z pustych stolików. Dosłownie minutę później, z zegarkiem w ręku, pojawił się obok mnie Michał Ruciak nucąc pod nosem jakąś piosenką Modern Talking.  Prawdopodobnie coś z ‘heart’ i ‘soul’.
- Wisienko, mamy dla ciebie niespodziankę! – oznajmił mi radośnie, uderzając dłońmi w stół.
- Kolejne rzeczy niewiadomego pochodzenia?
- Nie, ależ skąd! Trener przywiózł nam niespodziankę, znaczy nam i tobie. Bardzo duuuużą niespodziankę!  - zastanawiałam się co takiego Ruciak wziął, dochodząc do wniosku, że powinien brać tego mniej. Bo niby dlaczego trener miałby zrobić mi niespodziankę? No, im tym bardziej!
- To w takim razie co to jest?
- Właśnie stoi za tobą – odwróciłam się za siebie, widząc kolejnego wielkiego misia, o może większym, małym rozumku. Uśmiech samorzutnie pojawił się na mojej twarzy, kiedy zobaczyłam Mariusza Wlazłego.
- Cześć, młoda. Dobrze cię widzieć.
- Wróciłeś do kadry. – stwierdziłam całkiem niepotrzebnie, ale szczerze powiedziawszy, naprawdę mnie to zdziwiło. Zwłaszcza po tym, co działo się w tamtym roku.  – Usiądziesz?
- Jasne, jeszcze dzisiaj nic nie jadłem.
***
Dzięki Mariuszowi, jak się później okazało, zostałam obdarowana dodatkową porcją śniadaniową. Mimo że Mariusz nie dołączył do kadry w tamtym roku, panie nie zdążyły o nim zapomnieć. Z resztą, jak same powiedziały, takich ludzi jak on się nie zapomina. Po śniadaniu chłopcy mieli troszkę przerwy, ale czuli już, że zbliża się trening. W kontekście dnia wczorajszego, czuli to jeszcze bardziej. Szaleństwa dnia poprzedniego dały o sobie znać, a panowie z trudem to maskowali. Oczywiście pan trener jakoś szczególnie nie zwrócił na to uwagi, poza podniesioną jedną brwią, bo przecież zrobił im rano rewizję i nic nie znalazł. A było zaglądnąć do naszego pokoju, to wszystko, bez trudu by zrozumiał… No może nie do końca, bo znając moją dobroć i słabość do tych wielkich miśków o małych rozumkach, poupychałabym te śmieci po kątach.
Podczas treningu znowu miałam robić za fotografa, bo zaprosili Adriana do gry. Już bardziej orientując się w terenie (albo zwyczajnie podążając za nieprzeciętnie wysokimi ludźmi) sama doszłam na salę treningową, obarczona ciężarem torby z aparatem. Przyszłam tam jako jedna z ostatnich, większość zawodników – w tym Mariusz – rozciągała się powoli na parkiecie. Podśpiewując pod nosem, zaczęłam robić pierwsze zdjęcia, zaczynając od Mariusza. Gdy tylko uwieczniłam jego uśmiech i piękne oczy, dosłownie ułamek sekundy później, aż podskoczyłam ze strachu.
- Jezusie, Maryjko!  - tak, te zwroty do boskich ciał wprawiły mnie w ogólne poruszenie. Zwłaszcza, że ich autorem był Aleksander Bielecki, powszechnie znany jako Maser czy Olek – Recydywista. Pan Łysy złapał się za plecy, jęcząc głucho i nieznośnie. Jego twarz przybrała bolesny grymas, aż wszyscy siatkarze skupili się wokół niego. Najbardziej przestraszonym z nich był Rucek, który bezpośrednio się do tego przyczynił. Mianowicie pan Maser doznał kontuzji podczas rozciągania Miśka. Trener, choć nie do końca zrozumiał, co się stało, podbiegł zobaczyć co wzbudziło takie zainteresowanie jego podopiecznych. Gdy tylko znalazł się bliżej tego kółka różańcowego, zaklął po włosku i załapał się za głowę. Sama zaciekawiona podeszłam do pana Olka, który zastygł w półprzysiadzie i nie mógł się ruszyć. Wyglądało to zarazem śmiesznie i tragicznie. Śmiesznie dlatego, że… to po prostu Olek Bielecki. A tragicznie, bo był jedynym doświadczonym fizjoterapeutą w naszym sztabie. Przynajmniej na razie, bo reszta to były jakieś młokosy – stażyści.
Obaj trenerzy stanęli z boku i zaczęli po włosku dyskutować o zaistniałem sytuacji. Spoglądałam to na nich, to na Recydywistę i zaczęłam się bulwersować. Dlaczego? Bo nikt nie robił nic, żeby panu Olkowi ulżyć, wszyscy tylko stali i patrzyli. Zawiesiłam aparat na szyi i bojowym krokiem podeszłam do tych młokosów, tłumacząc im, żeby coś zrobili. Chyba się mnie trochę przestraszyli, bo ani razu nie spojrzeli mi w oczy. Wzruszyłam tylko ramionami i podeszłam do Michała siedzącego na uboczu. Ujął mnie za serce tym, że tak się przejął panem masażystą, aż kilka łez spłynęło po moim policzku. Usiadłam obok niego, obejmując go ramieniem, kiedy zaniósł się jeszcze większym płaczem. Jak takie małe, nieco przerośnięte dziecko w wieku lat dwadzieścia osiem.
- Michaś, nie przejmuj się, na pewno Olkowi nie stało się nic poważnego. – jednak ten jak usłyszał moje słowa, machnął ręką i zaczął jeszcze bardziej płakać. Kiedy się w miarę uspokoił, wyjaśnił mi przyczynę swojego zachowania.
- Ja się nie martwię o Olka, tylko o nasze mięśnie! Bo kto nas teraz rozmasuje, no kto?! I będziemy tacy biedni, i nie wygramy żadnego meczu! Przeze mnie! Bo zepsułem Recydywistę!  - starałam się potraktować to jak najbardziej poważnie, ale z trudem mi to przyszło. Pogłaskałam go jeszcze po ramieniu i odeszłam jak najdalej od niego. Jeszcze by sobie pomyślał, że się z niego śmieję.
Sytuacja stawała się coraz bardziej nerwowa, bo trenerzy zaczęli krążyć po Sali, myśląc nad czymś zawzięcie. Stanęłam razem z chłopakami, zastanawiając się, co zrobią w tej sytuacji. W pewnym momencie, trener Anastasi patrząc na mnie, klasnął w ręce i od razu znalazł się blisko mnie.
- Ty znać masera? My potrzebować masera! – z tego wszystkiego nawet zaczął mówić po Polsku, co w jego przypadku stało się nie lada wyczynem. I kiedy on tak z bezradnością patrzył na mnie, przypomniałam sobie, że przecież znam masera!
- Tak, ja znać masera! Moja ciocia być maserem! – zanim zorientowałam się, co powiedziałam, cała kadra buchnęła śmiechem oprócz pierwszego trenera Reprezentacji. No, i Olka, bo jęczał z bólu dalej stojąc w półprzysiadzie. Odszukałam w kieszeni telefon i wybrałam numer do ciotki Magdy. Kto jak kto, ale ona wręcz musiała nam pomóc.
- Słucham i streszczać się proszę – ciotka Magda należała do dość ekscentrycznych osób, przynajmniej jeżeli chodzi o sposób bycia i pracy.
- Witaj ciociu, mówię krótko. Mam dla ciebie super płatną fuchę z przystojnymi facetami i do tego w super miejscu. Pakuj manatki i przyjeżdżaj, bo na gwałt potrzebujemy twojej pomocy!
- Słoneczko moje! A gdzie ty jesteś w ogóle, co?
- Wiesz, ciociu… Jestem w takim pięknym ośrodku i świetnie się bawię, ale w tym momencie naprawdę potrzebuję pomocy. Brakuje nam tu najlepszego masażysty, właściwie to najbardziej potrzebuje twojej pomocy masażysta, bo jest bardzo kontuzjowany i błagam przyjedź!
- Dla ciebie wszystko, słoneczko. Tylko podaj mi adres a ja już się pakuję!
Odetchnęłam z ulgą, pokazując trenerowi, że sprawy mają się dobrze. Panowie siatkarze zaczęli mi bić brawo, Rucek nawet przestał płakać. Któryś z nich przyszedł mnie uściskać, całkiem niechcący zgniótł mnie tak, że zrobiłam się czerwona na twarzy. Próbując złapać oddech zobaczyłam, że do Daniel.
Jednak największe znaczenie miało dla mnie spojrzenie, jakie zaszczycił mnie Bartek. Uśmiechnęłam się do niego niemrawo, szybko odwracając wzrok. Od wczoraj nie zdążyliśmy zamienić ani słowa, albo może nie chcieliśmy? Czułam, że to będzie powtórka z rozrywki. Jak coś się psuje, to najlepiej zostawić to samemu sobie. Problem polegał na tym, że to wcale nie było dobre rozwiązanie. Jednak nie chciałam się nikomu narzucać, więc musiałam się z tym pogodzić.
- Wisienko, tu ziemia! Mamy kolejny wolny dzień, z racji przejściowego braku masażysty.  – poinformował mnie Krzysiu, machając ręką przed oczami. Kiwnęłam głową, że przyjęłam to do wiadomości, po czym zaczęłam zbierać swoje rzeczy. Libero był tak miły, że mi pomógł, przy okazji oglądając sprzęt.  – Adrian zna się na rzeczy, też bym taki chciał – westchnął głęboko, podając mi aparat.
- Niestety nie mogę ci go dać, ale mogę zrobić ci zdjęcie – powiedziałam, uśmiechając się zachęcająco. Libero od razu się rozchmurzył.
- Ale ja chcę zdjęcie z tobą! Ej, mam świetny pomysł! Poróbmy sobie razem zdjęcia – i już go nie było. Zaczął biec w kierunku szatni, krzycząc jak głupi. Pokręciłam głową i wyszłam z Sali. Zaczęłam iść krętymi korytarzami, doganiając gości ze sztabu. Sprawę znacznie ułatwił mi pan Maser, dalej jęcząc z bólu. Po prostu kierowałam się za tymi nieznośnymi dźwiękami. Jestem okropna, nie? Ale przynajmniej bez trudu dotarłam do recepcji. Za mną wybiegł pobudzony Zator, zapewne po kawie. A że nie było treningu, to teraz będziemy musieli się z nim męczyć.
- Igła mówił, żebyś czekała na nas przy altance.
No cóż, słowo szefa się rzekło, więc ruszyłam do altanki.
***
Siadłam sobie na barierce altany, swobodnie merdając nóżkami. Podśpiewywałam sobie piosenkę Lostprophets i oglądałam zdjęcia. Upał już nie był tak wielki jak wczoraj, więc można było spokojnie oddychać. Nawet wybaczyłam im to, że musiałam na nich tak długo czekać. Jednak to oczekiwanie zostało kompletnie zrekompensowane, gdy zobaczyłam ich idących w moją stronę. Kilku młodych, przystojnych sportowców z atletycznymi sylwetkami, wyglądających jak czekoladowe ciastka idealne do schrupania. Plus Adrian, idący obok. No dobra, on też świetnie wyglądał.
Tak się nimi zachwycałam, że zrobiłam jeden niekontrolowany ruch i spadłam z barierki robiąc kopyrtka do tyłu. Prosto w krzaki. Zaczęłam się miotać, słysząc podśmiechiwania z mojej skromnej osoby, będącej pod wrażeniem przystojnych mężczyzn. Nie mogłam się wyplątać z tych chaszczy, ostatecznie pomógł mi w tym Adrian, litując się nade mną. Zapewne byłam cała czerwona, a do tego musiałam sobie wyciągnąć gałąź z włosów, żeby nie wyglądać jak samica łosia. Postanowiłam grać Greka, że nic się nie dzieje i z uśmiechem dygnęłam przed misiami o małych rozumkach, którzy bosko wyglądali.
- Wisienko kochana, cykniesz nam fotki do prywatnych albumów…
- .. i na facebooka…
-…i na stronę związku…
-… i do portfela!
- Do portfela?! Skąd ty jesteś głąbie?
- No co, Monika nosi moje zdjęcie w portfelu!
- Dobra, koniec dyskusji! Zrobię, ale pod jednym warunkiem!
- Jakim?
- Że potem zrobimy sobie zdjęcia do mojego albumu.
Panowie ustawiali się w przeróżnych kombinacjach, które kończąc profil matematyczny z pewnością byłabym w stanie obliczyć. A że skończyło się biologiczno – chemiczny, to pozostawało robić zdjęcia. Jedne bardziej poważne, do użytku publicznego, inne mniej, dosyć śmieszne. Jednak nic nie mogło przebić mojego niecnego planu….
Po oficjalnej sesji panów, wyczerpaniu dwóch akumulatorów, przyszła kolej na wdrożenie planu w życie. Uśmiechnęłam się chytrze, oddając sprzęt Adrianowi, który podejrzewał, że coś się święci. Może nie do końca wiedział, co zamierzam zrobić, ale wiedział, że jak każdy normalny człowiek, miewam czasem różne odpały. Tak więc stanęłam przed gromadką wielkich misiów, którzy już oczekiwali na to, żebym stanęła po drugiej stronie obiektywu.
- Który pierwszy? – spojrzeli po sobie, ale ostatecznie zgłosili się wszyscy. Mężczyzno, puchu marny! Podeszłam więc do Pawła, stwierdziłam, że z nim będzie najprościej.  – Drogi panie, pan się odwróci i lekko przykucnie.  – biedny, niczego nie spodziewający się Zator, wykonał moje polecenie bez zbędnego sprzeciwu. Po czym ja zatarłam ręce i wskoczyłam mu na plecy. Odbyło się to w dość nieporadny sposób, bo Paweł był tak zaskoczony, że o mało nie spadłam. Ostatecznie chwyciłam się mocno jego szyi i   promiennie uśmiechnęłam do aparatu. Panowie podłapali ideę i po kolei zniżali się tak, żebym mogła im wejść na plecy. Mieliśmy przy tym tyle śmiechu, że już po kilkunastu minutach miałam dość. Jednak uporaliśmy się z tym szybko i składnie. Przynajmniej miałam pretekst, żeby jakoś zbliżyć się do Bartka. Choć na początku miałam pewne obawy, że nie wystarczy mi na to odwagi. Zostawiłam go sobie na koniec, prawie jak na deser. Podeszłam do niego trochę nieśmiało się uśmiechając. Nie musiałam nic mówić, sam kucnął przede mną i pozwolił mi wejść sobie na plecy. Może to trochę dziwne, ale wyglądało to zupełnie inaczej niż z resztą. Bartek trzymał mnie mocno za nogi, co spowodowało, że praktycznie się do niego przykleiłam. Czułam wyrazisty zapach jego perfum i szamponu do włosów, bezwiednie się nimi zaciągając i na chwilkę przymrużając oczy. Poczułam się tak cholernie bezpiecznie, wiedziałam, że nigdy mnie nie upuści. Chciałam, żeby ta chwila trwała wiecznie, jednak poczułam, że odstawia mnie na ziemię. A potem odchodzi, bez słowa, z resztą zawodników, którzy zaniemówili, patrząc na naszą dwójkę. Zostałam w altanie sama z Adrianem, milczeliśmy. Mój przyjaciel spakował torbę, zostawiając aparat na szyi. Po czym uśmiechnął się z dziwnym błyskiem w oku i pokazał mi ostatnie zdjęcia. Oboje wyglądaliśmy na nich tak niepewnie, jakbyśmy się siebie bali. Ale tylko na tych pierwszych. Na kolejnych zauważyłam swoje przymknięte oczy i jego mocny uścisk. Głowa Bartka była lekko odwrócona do tyłu, co dawało wrażenie, że na mnie patrzył. Wyłączyłam aparat, żałując, że te uczucia istniały tylko na zdjęciu. Przynajmniej te z jego strony. Musiałam pogodzić się z tym, że on dalej o niej myśli i podświadomie ją kocha, a ja jestem tylko jego przyjaciółką. O ile to nie za duże słowo. Oddałam Adrianowi aparat i razem opuściliśmy altanę. Nagle się zatrzymał, spoglądając na mnie dziwnym wzrokiem.
- Czemu wpadł ci do głowy akurat taki pomysł?
- Kupiłam sobie kiedyś album z konikami na okładce.
Śmiejąc się zaczęliśmy zmierzać w kierunku do ośrodka, na obiad. A ja nadal czułam jego mocny uścisk na nodze, jak palący ślad.

czwartek, 10 stycznia 2013

"- Ja natomiast...Jestem wielkim niedźwiadkiem."



Ale ja nie chciałam, żeby potem się nie zawieść. Siedziałam obok Adriana, trzymając głowę na jego ramieniu. Przyjaciel gładził mnie po plecach, dalej nucąc jakiś kiepskawy kawałek. Uśmiechnęłam się pod nosem, kiedy przypomniałam go sobie kilka lat wcześniej. Zmienił się, choć trudno to zrozumieć. Mówi się przecież, że ludzie się nie zmieniają, ale on się zmienił. Wydoroślał tak, że z beztroskiego przyjaciela, stał się tym rozumnym, któremu można zaufać. Nasza małpka dorosła.
- Chyba dostałaś jakiegoś smsa. – sięgnął za siebie, żeby podać mi telefon. Czytając wiadomość, stopniowo pojawiał się na mojej twarzy uśmiech.
„Serbia jest cudowna, Alex jeszcze bardziej cudowny! Nawet nie wiesz jaka jestem szczęśliwa.”
W końcu szczęście przyjaciela jest największym jakie może nas spotkać. Oprócz tego naszego, własnego szczęścia. Ale to teraz nie wchodziło w grę, więc pozostało mi się cieszyć razem z nią.
- To Ada. Są już w Serbii i jest cudnie.
- Myślisz, że dadzą radę?
- Dlaczego mieliby nie dać?
- Związek na odległość nie zawsze się sprawdza.
- Przecież do Bełchatowa znowu nie jest tak daleko.
- Masz rację, znacznie bliżej niż do Serbii. – usiadłam wyprostowana na łóżku, uważnie mu się przyglądając i zastanawiając się nad tym, co właśnie powiedział. On też zaczął mi się przyglądać, widocznie zrozumiał, że powiedział coś, o czym nie wiedziałam. Ada tym bardziej.
- Co przez to rozumiesz?
- Słyszałem, że chce wrócić. Tylko tyle. Życzę im jak najlepiej, ale..
- Ada nic o tym nie wie, tak?
- Na to wygląda.
- Dlaczego wszystko znowu zaczyna się walić? Przecież układało się nam tak dobrze!
- Chciałbym znać odpowiedź na to pytanie. I pewnie nie tylko ja. Wiesz co? Jestem strasznie zmęczony. Chyba położę się wcześniej spać.  – a była dopiero szósta, słońce jeszcze było wysoko.
I niby na pozór wszystko było w porządku. Przecież byliśmy zdrowi, przeżywaliśmy właśnie prawdopodobnie najlepsze wakacje swojego życia, mieliśmy cudownych przyjaciół. Tylko na pozór. Spojrzałam na Adriana, już pochrapującego, leżącego bezwładnie na łóżku. Uśmiechnęłam się pod nosem, po czym powolnym krokiem opuściłam pokój i wyszłam na balkon. Skądś było słychać jeszcze jazgoczącą muzykę Winiara, w niczym nie przypominającą Dżemu, szum drzewa. Oprócz tego ta niebywała cisza, która nigdzie nie była tak piękna jak tutaj.
Usiadłam na podłodze, czując delikatny, kojący chłód. Przymknęłam powieki, próbując jakoś to wszystko ogarnąć. Ale bez łez się nie obeszło. Czułam jak spod przymkniętych powiek wypływają małe krople, spływają po policzkach. Uczucia były zbyt trudne, skomplikowane, nie do przewidzenia. Zaczęłam się bać, że nie znajdę drogi, że ona może zboczyć z właściwej trasy. Nie łatwo jest pozbierać się po utracie tych uczuć, które źle się ulokowało. Na początku zawsze wszystko jest piękne, takie jedyne w swoim rodzaju. A potem, gdy napotkamy na drodze jakiś zakręt, wszystko się sypie, bo nie byliśmy przygotowani na zmianę kursu.
- Problemy? – usłyszałam niskawy głos z którejś strony. Momentalnie chciałam szybko zetrzeć łzy, ślad po prawdzie. Jednak nie dałam rady, bo było ich coraz więcej. Usłyszałam ciche szuranie butów i chwilkę później zauważyłam obok siebie wielkiego niedźwiadka – Marcina. Jakoś do tej pory nie mieliśmy jakiegoś specjalnego kontaktu, ale mimo to znalazł się tu i teraz, kiedy potrzebowałam wielkiego, ciepłego uścisku. Jakoś wcisnął się pomiędzy balustrady i usiadł obok mnie, co wcale nie było takie proste przy jego wzroście. Nie mogłam przestać płakać, puściły jakiekolwiek zapory.  – Wisienko droga, co wprawiło cię w tak podły nastrój i spowodowało utworzenie nowej Wisły? – nie byłam w stanie, żeby cokolwiek powiedzieć, pokręciłam tylko głową i oparłam się o jego umięśnione ramię. Marcin zwyczajnie mnie objął, głaskając po ramieniu.
Lubiłam milczeć, choć na co dzień czasem trudno było mi się zamknąć. Teraz potrzebowałam tej ciszy, przerywanej znakiem obecności kogoś drugiego, kto w jakikolwiek sposób mógłby mi pomóc. Wybór padł na najwyższego polskiego środkowego, całkowicie przypadkiem. Po prostu, tu i teraz.  – Wiesz, że możesz mi o wszystkim powiedzieć? W końcu jestem kapitanem tej drużyny, a ty się w niej znalazłaś. Znam wszystkie sekrety swoich kolegów, na przykład wiem o tym, że Zbyszka raz napadła jakaś fanka i zamknęła go w łazience w jakimś klubie. Albo o tym, że Kubiak ma paputki – myszki schowane w szafie, a Daniel lubi zapach drewnianych szaf i dlatego czasem się w nich chowa. No i czasem ma problem w orientacją w terenie, ale nie na boisku. A Krzysiu jak go poznałem, nie potrafił obsługiwać kamery. Tylko wiesz, jakby coś, to nic nie wiesz.  – oderwałam głowę od jego ramienia i próbowałam się roześmiać, jednak wyszedł z tego tylko cichy pomruk, a oczy na nowo zaszły mi łzami. Mimo to jakoś udało mi się trochę uspokoić i ostudzić emocje. Przytuliłam się do mokrego rękawka koszulki, starając się unormować oddech.
- Byłeś kiedyś w takiej sytuacji, że nie wiedziałeś jak masz się zachować wobec przyjaciela? Nie wiedziałeś kiedyś, co powiedzieć, bo bałeś się prawdy? Twierdziłeś, że ta prawda zmieni nastawienie twojego przyjaciela do ciebie, spowoduje, że wasze relacje się oziębią i zaczniecie siebie unikać?
- Raz, kiedy zobaczyłem żonę swojego kumpla z innym facetem. Zastanawiałem się, czy powinienem się wtrącić. Doszedłem do wniosku, że tak. Ale następnego dnia zobaczyłem ich razem i nie dałem rady. Parę dni później sytuacja się powtórzyła, nie wahałem się i powiedziałem mu to, co widziałem. Nie chciał mi uwierzyć, przestał się do mnie odzywać. Dopóki sam jej nie nakrył. Nie wymuszam na tobie żadnych zeznać, ale jeżeli mam ci doradzić, to powiedz prawdę.
- Problem tkwi w tym, że nie wiem do końca jak ona wygląda. Mogę zadać ci pewne zawodowe pytanie?
- Zawsze i wszędzie.
- Słyszałeś o tym, że Alek ma wrócić do Serbii?  - Marcin westchnął głęboko, co oznaczało, że coś wie.  – Proszę, powiedz, jeżeli coś wiesz.
- Coś wspominał, ale dawno. Na pewno przed tym dniem, kiedy poznał Adę.
- Ty naprawdę wszystko wiesz.
- Taka rola kapitana, musi wiedzieć wszystko o swoich współtowarzyszach doli, którym się stałaś przyjeżdżając tutaj z nami. Wiem, że to brzmi trochę nierealnie, ale to prawda. Oni nie są takimi idiotami na co dzień. Mają swój rozum i wiedzą, że takich ludzie ich akceptują, ale gdy się ich pozna bardziej, zmienia się punkt widzenia. Kubiak wcale nie przepada tak za schabowymi, Piotrek na co dzień śpi do południa, a Daniel ma w domu tylko jedną szafę.
- A ty?
- Ja natomiast…. Jestem wielkim niedźwiadkiem.  – Marcin z wielkim trudem wstał, rozprostowując nogi. Rozciągnął się, ziewając przeciągle i patrząc przed siebie.  – Idź, połóż się spać. I najważniejsze, ona dla niego nic nie znaczy. Już nie.
***
Przyzwyczaiłam się już do tego, że spalski dzień rozpoczyna się od niespodziewanej pobudki albo przynajmniej od dziwnych dźwięków dochodzących z innych pokoi. Wczorajszy dzień przeszedł w niepamięć, został zachomikowany w szufladce ‘najgorsze dni jakie tylko stworzyła ziemia’. Marcin miał rację, musiałam odpocząć, wyspać się i wyciągnąć wnioski z wczorajszego dnia.
Postanowiłam nie robić nic i czekać na dalszy bieg wydarzeń. Starałam się przekreślić przeszłość, starać się nie patrzeć wstecz. Jednak mądrzy ludzie mówią, że nie wolno zapominać o tym co było. Trudno, najwyżej raz postąpię niemądrze i nierozsądnie.
Doczołgałam się do drzwi tak szybko, jak tylko mogłam. Z przymrużonymi oczami otwarłam drzwi i zobaczyłam w nich wystraszonego Karola Kłosa. Choć, jakby tak spojrzeć, to on cały czas miał jakby lękliwy wyraz twarzy, ale mniejsza o to. Karol stał na korytarzu, dość zdenerwowany, rozglądając się na boki. Uniosłam jedną brew do góry, pokazując swoje zdezorientowanie i zarazem zainteresowanie tą sytuacją.
- Błagam cię, pomóż mi! – mówił szeptem, nie przestając się rozglądać. Wręcz podskakiwał w miejscu ze zdenerwowania.
- O co chodzi? – mruknęłam dalej zaspana, próbując zacząć znowu kontaktować. Ponowne położenie się spać nie wchodziło w grę, bo wiedziałam, że i tak mnie obudzą. Zaczynałam się czuć powoli jak jakaś ostatnia deska ratunku. I rozrywki.
- Mogę u ciebie coś zostawić? To bardzo ważne, żeby nikt niewtajemniczony tego nie znalazł! – sprawa nabierała coraz bardziej konspiracyjnego wyrazu, najwyraźniej według pana środkowego należała do tych spraw ‘życia i śmierci’. Czyli ktoś tutaj zaczynał przesadzać i wpadać w paranoję. Nie miałam innego wyjścia, więc musiałam się zgodzić. Jeszcze by mnie posądzili o sabotaż, jakby nie daj Boże, któremuś coś się stało. Przecież, jak to wczoraj powiedział pan Kapitan, stałam się częścią ich drużyny.
I tak chwilę później, Karol razem z Pawłem Zatorskim, zaczęli znosić do naszego pokoju różnej wielkości pakunki, szczelnie zapakowane w kolorowe duże reklamówki. Z racji tego, że godzina była wczesna, na początku nie zajarzyłam, co to może być. Ale gdy jakieś dziesięć minut później przynieśli ostatnią siatkę, a ja usłyszałam charakterystyczny stukot szkła, zrozumiałam, dlaczego była to sprawa życia i śmierci. A raczej śmieci, z wczorajszej imprezy.
Tak, panowie siatkarze nawet na zgrupowaniu potrafią zabalować – jak trenera nie ma, siatkarze harcują.
- Wielkie dzięki, życie nam ratujesz!  - jak szybko się pojawili, tak też się i zmyli, zostawiając mi pokój zawalony kilkunastoma siatkami śmieci. I co ja teraz miałam niby z tym zrobić? Przecież jak zacznę wynosić te śmieci, to zaraz ktoś się zorientuje, co się tutaj działo. Ludzie nie byli tacy głupi, jak się wydawało i potrafili kojarzyć fakty.
Z ciekawości zaglądnęłam do jednej z reklamówek, a moje oczy przybrały wielkość pięciozłotówek. Z takiej racji, że akurat w tej reklamówce nie było śmieci, ale… brudne skarpetki. Całe tony śmierdzących, brudnych, białych skarpetek. Odrzuciłam szybko reklamówkę w kąt, bojąc się, że zaraz któraś skarpetka może z niej wypełznąć i zacząć żyć własnym życiem. A że do odważnych świat należy, to zaglądnęłam do kolejnej reklamówki, tej z podejrzanym szkłem. Znalazłam dwie butelki po winie, dwie po jakimś innym, śmierdzącym alkoholu i jedną po szampanie dla dzieci. Parsknęłam śmiechem, widząc w niej resztkę czerwonej oranżady. Odłożyłam siatkę na inną kupkę i zaczęłam oglądać następne. W kolejnej były cztery pudełka po pizzy, jakiejś papierki po snikersach. Kolejna natomiast zawierała koszulki po treningu i tak samo jak pierwsza wylądowała w kącie. Właściwie po sprawdzeniu pozostałych, znalazłam więcej brudnych ciuchów niż śmieci. Hitem zostały znalezione przeze mnie bokserki w żółte kaczuszki i czerwone serduszka oraz słynny paputek – myszkę, zapewne należący do Kubiaka. Zastanowiło mnie tylko, dlaczego znalazłam tylko jeden egzemplarz paputka….
- Co to jest? – usłyszałam zaspanego Adriana.
- Zdaje mi się, że panowie spodziewają się nalotu trenera i znieśli nam tu niebezpieczne dla nich rzeczy. Tamtych w rogu nie ruszaj, bo mogą cię zaatakować.  – na wszelki wypadek wolałam go uprzedzić, żeby potem nie miał do mnie pretensji.  – Tylko gorzej będzie jak trener odwiedzi też nas, więc teraz myśl, jak się mamy tego pozbyć.  – Adrian padł nieprzytomnie na łóżko, wzdychając głęboko, a właściwie miaucząc przeciągle.
- Czy tak już będzie codziennie? Najpierw pobudka o astronomicznie wczesnej porze, a potem szereg niespodzianek?
- Wolisz szczerą czy naiwną odpowiedź?
- Dobra, nie kończ i tak wiem, co powiesz.  – zaczął przecierać oczy i jednocześnie zrzucać z siebie kołdrę. Potem westchnął ociężale. – Z tego co wiem, to na dole jest pralnia, więc te reklamówki z rogu można tam zanieść. A z resztą.. Tylko mi nie mów, że nie wiesz, co się robi ze śmieciami.
- Przecież wiem, że się ich nie zjada. Chodzi o to, żeby nikt tego nie zauważył, rozumiesz? Nie, no to jakaś paranoja – wyszłam na balkon i odliczyłam do czterech, wchodząc do czwartego pokoju z kolei. Znaczy się miałam taki plan, ale usłyszałam z tamtego pokoju kawałek rozmowy prowadzony po włosku, więc postanowiłam się na chwilę wstrzymać. Ale gdy tylko usłyszałam dźwięk zamykanych drzwi, bez zapowiedzi wkroczyłam do pokoju Zatora i Kłosa. Trochę byli zaskoczeni moimi odwiedzinami, ale cóż – nic na to nie mogłam poradzić, zwłaszcza, że mój pokój tonie teraz w śmieciach i ich brudnych gaciach.
- Ja wam dobrze radzę, zróbcie coś z tymi śmierdzącymi pakunkami, bo za siebie nie ręczę! A w ogóle, to skąd wy macie tyle skarpetek?!  - przestraszeni aż cofnęli się krok do tyłu, zapewne martwiąc się o swoją najbliższą przyszłość.
- To nie tylko nasze, reszty też. Musieliśmy jakoś się ich pozbyć, na chwilę, bo trener robił mały wywiad w terenie. Jakby to wszystko zobaczył, zwłaszcza butelki po procentach, to mógłby dostać zawału.
- Tak – prychnęłam – zwłaszcza jakby zauważył butelkę po oranżadzie. Za jakieś dziesięć minut, ma tego u mnie nie być, rozumiemy się?
- Jasno i wyraźnie.