Resztę dnia spędziliśmy z Adrianem nad montowaniem kolejnego
materiału. Zalewaliśmy się właśnie śmiechem, oglądając po raz kolejny taniec
brzucha w wykonaniu Piotrka Nowakowskiego, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Nie
było to jednak zwykłe pukanie, to było przeraźliwe pukanie. Co najmniej jakby
któryś z misiów spotkał po drodze misiowego mordercę i w tym momencie szukał u
nas schronienia. Zaalarmowana w taki sposób, szybko pobiegłam do drzwi,
otwierając je na oścież. Ktoś mógłby powiedzieć, że był to bardzo nierozsądny
ruch, skoro mogłam za drzwiami zobaczyć mordercę, ale mogę tego kogoś zapewnić,
że w Spale to jest raczej nie możliwe. Tak więc otwarłam te drzwi, widząc
dygocącego ze strachu Łukasza Wiśniewskiego. Ów biedak wszedł szybko do pokoju,
od razu chowając się za mnie.
- Zamykaj te drzwi, szybko! Inaczej ona mnie dopadnie! –
zamknęłam drzwi tak jak prosił, nawet na klucz, żeby poczuł się bardziej
bezpiecznie. Po czym odwróciłam się w jego stronę, spoglądając na niego dziwnym
wzrokiem. Adrian też wydał się bardzo zainteresowany całą sytuacją, odłożył
laptopa na chwilę na obok.
- Wiśnia, kto cię gonił? I dlaczego mówisz o nim ‘ona’?
- To straszna kobieta! Weszła na stołówkę, cała się świeciła
od oczojebnych ciuchów. I zaczęła się tak złowieszczo śmiać, mówiąc, że nasz
los zależy od niej.
- A co na to reszta?
- Wszyscy uciekli, tylko trener został. Biedny Andrea! Może
trzeba po niego wrócić, jeszcze zrobi mu krzywdę i nici z kolejnego medalu! - Łukasz nie powinien być siatkarzem, tylko
aktorem. Poważnie. Taki uczuciowy, przystojny facet od razu zrobiłby karierę w
jakimś tasiemcu telewizyjnym. I to bez szkoły aktorskiej. Adrian siedział dalej
na łóżku bez słowa, wyglądał tak, jakby nie wierzył w to co widzi. Postanowiłam
jednak nie poświęcać mu zbyt wielkiej uwagi, miałam teraz ważniejsze rzeczy na
głowie. Na przykład uratowanie trenera Anastasiego przed tą okropną kobietą –
przynajmniej tak ją opisał Wiśnia. Zostawiłam drogiego kolegę w pokoju razem z
Adrianem i sama poszłam na stołówkę sprawdzić, co to za potwór nawiedził Spałę.
Mijałam puste i ciche korytarze, co świadczyło o tym, że oni
nieźle się wystraszyli. Zapewne siedzieli teraz zamknięci w pokojach jak myszy
pod miotłą, nie chcąc sprowadzić na siebie gniewu tej kobiety. Zastanawiało
mnie tylko jedno – kim jest ta kobieta, że oni tak strasznie się jej boją?
Gdy weszłam na stołówkę, pierwsze co zrobiłam, to zaczęłam
się śmiać. Bo właśnie zrozumiałam, kogo oni się tak wystraszyli. Ten okropny
potwór, nielitościwa kobieta, której misie o małych rozumkach się bały, to
właśnie ciocia Magda we własnej osobie.
- Ciocia Madzia! – zbliżyłam się do niej i mocno
przytuliłam. – Nie wiedziałam, że przyjedziesz tak szybko. Spodziewałam się
ciebie dopiero jutro.
- Słoneczko, dla chcącego nic trudnego! Słyszałaś, jak się
mnie wystraszyli? Takie to wielkie a jakie strachliwe! - jak się okazało panu trenerowi nic się nie
stało, właśnie pił kawę z ciotką Magdą i omawiali razem zakres jej obowiązków.
Usiadłam przy ich stoliku zmuszana przez ciotkę, zastanawiając się jak
przekonać do niej chłopaków. Przecież po takim incydencie mogą zamknąć się w
sobie, gdy zobaczą ją jutro na treningu.
- Ciociu, zostawiam cię tutaj z panem trenerem, bo mam
sprawę do załatwienia. Tylko pamiętaj zajrzeć potem do pana Olka, bo naprawdę
okropnie się czuł. – uśmiechnęłam się na
pożegnanie i popędziłam do części mieszkalnej. A z racji tego, że po drodze nie
wpadłam na dobry pomysł, zrobiłam to, co pierwsze przyszło mi do głowy.
- Chłopaki, jazda na korytarz! I to już! – zaczęłam się
przeraźliwie wydzierać, ale przynajmniej poskutkowało. Kilka sekund później,
drzwi do pokoi powoli się otwierały i zaczęły się w nich pojawiać zaniepokojone
i wystraszone oczka wielkich misiów. –
Czy wy upadliście może na głowę? Ta kobieta, przed którą tak spieprzaliście, to
moja ciotka a tymczasem wasza nowa fizjoterapeutka. Zapewniam, że nie zrobi wam
krzywdy i macie się jej nie bać. A teraz jazda z powrotem na stołówkę, bo
ciotka chce was poznać, ale już! – nie ma to jak prawie wojskowa musztra.
Panowie grzecznie powychodzili z pokoi, lekko skruszeni i zawstydzeni i
powłócząc nogami, kierowali się na stołówkę. Z naszego pokoju wyszedł Adrian,
kręcąc z niedowierzaniem głową i śmiejąc się jak oszalały.
- Ale zarządziłaś porządek! Chyba właśnie stałaś się ich
guru.
Na co tylko wzruszyłam ramionami, wracając do pokoju.
- Ktoś musi, takie życie.
***
Z racji tego, że spędziłam z Misiami już kilka dni,
spodziewałam się, że ta noc będzie łudząco przypominała poprzednie, znaczy się
będzie to noc zakończona bolesną pobudką następnego dnia przez któregoś z
Miśków lub Daniela wychodzącego z szafy.
Jednak jakaż niespodzianka! Sama otwarłam oczy, bez walenia
w drzwi i to o godzinie ósmej piętnaście. Normalnie byłam w takim szoku, że nie
zauważyłam braku Adriana w łóżku obok. Jakowoż zdarzały się różne wypadki – te
bolesne i mniej bolesne – wolałam sprawdzić czy przypadkiem nie znalazł się w
moim łóżku, co należałoby do kategorii tych bolesnych. Jednak obok mnie nikt
nie leżał, tudzież nie spał, nie chrapał, nie śmierdział, toteż stwierdziłam,
że Adriana nie było w pokoju. Jakiż piękny dzień się zaczął! Nawet upału nie
było, różnych dziwnych dźwięków zza ściany też. Jednak mimo że wszystko
wyglądało normalnie, zaczęłam się martwić, że coś jest nie tak. W głowie
kłębiło mi się mnóstwo pytań. Dlaczego nikt mnie nie obudził? Dlaczego Adriana
nie było w pokoju o ósmej piętnaście? Dlaczego było cicho i nie słyszałam
żadnych odgłosów upadnięcia czy wołania o pomstę do nieba?
Postanowiłam wstać i sprawdzić dogłębnie dlaczego wszystko
jest normalne. Niby powinnam się cieszyć, ale przecież dla nich normalność to
nienormalność. No, przynajmniej dla mnie, dla Adriana może prędzej. Wyszłam po
cichu z pokoju, nie chcąc być zaskoczoną przez jednego z siatkarzy. Pomyślałam
bowiem, że wpadli na genialny pomysł, żeby mnie wystraszyć. Jednak się myliłam,
na korytarzu było względnie czysto, żadnej woni śmierdzących skarpetek, które
podrzucili mi wczoraj. Bardzo się przejęłam, choć nie cierpiałam tego zapachu,
jak każdy normalny Polak. Im on nie przeszkadzał, tak długo żyli w smrodzie, że
się przyzwyczaili do tego, że ich skarpetki żyją własnym życiem. Stwierdziłam,
że są dwa wyjścia: jedno, że ominęła mnie Apokalipsa, którą zapowiedział św.
Janek albo zrobili pranie. Jako że jestem realistką, stwierdziłam, że koniec
świata będzie bardzo w tej kwestii prawdopodobny. No ale cóż, poszłam na
stołówkę, witając się po drodze z trenerem Gardinim, którego od afery z
ankietami wolałam unikać. Szybko zniknęłam mu z pola widzenia, siadając przy
stoliku w kącie. Dostałam swoją porcję jedzenia od pani Ewy. Znaczy stop!
Miałam ją dostać, ale oczywiście pani Ewy nie było. Z resztą w ogóle nikogo nie
było, więc wersja z końcem świata stawała się coraz bardziej prawdopodobna.
Westchnęłam przeciągle, opierając się o oparcie krzesła, mając nadzieję, że to
jednak tylko sen i zaraz się obudzę. Próbowałam się nawet uszczypać, ale
zaowocowało to tylko siniakiem. Miałam już wychodzić, ale…. W kuchni coś się
działo. Znaczy w moim mniemaniu działo się coś, czego notabene nie powinnam
usłyszeć. Przynajmniej tak twierdził jakiś piskliwy męski głos, który
przeklinając siebie i trenera, wołał, żeby nie zostawiali go samego.
I tak coś zaczęło śmierdzieć i bynajmniej nie były to skarpetki
ani spocone koszulki ani żadne inne części garderoby. Wahałam się, czy powinnam
teraz tam wchodzić, znając w końcu ten ośrodek i jego tymczasowych mieszkańców
mogłam się spodziewać wszystkiego. Nawet tego, że zamknęli Zatora w lodówce,
żeby nie pił kawy. Jako że mam w genach ratować wszystkie małe drobne
zwierzaczki, w tym wiewiórki, wkroczyłam do kuchni. Drzwi wahadłowe skrzypnęły,
ale zamiast usłyszeć Pawła błagającego o kawę i wypuszczenie z lodówki, moje
piękne oczy ujrzały białą kucharską czapkę, która spoczywała niedbale na głowie
Rucka. Ów osobnik szczerzył do mnie ząbki, tańcując w miejscu jakby nagliła go
potrzeba. Kręcił się biedak tak nieporadnie, że strącił tacę ze stołu. Widząc
skutki swoich czynów, złapał się za głowę, coś tam mrucząc i spojrzał na mnie
zakłopotany.
- Wnioskując z tego, jak na mnie patrzysz, to właśnie było
moje śniadanie.
- Też bym to tak ujął, wręcz wyjęłaś mi to z ust.
- To dobrze, że tego nie zjadłam. A teraz poważnie, co wy
kombinujecie? – gdyby mój wzrok miał ręce, z pewnością przycisnąłby Michała do
ściany albo do lodówki. Jednak w obecnej sytuacji i stuleciu wzrok nie posiadał
takich zdolności, musiało mi wystarczyć złowieszcze spojrzenie nr 3 – gadaj, bo
inaczej może cię zaboleć.
- My? Nic! Czy my kiedykolwiek coś kombinowaliśmy?
- Raczej zapytałabym, czy nie kombinowaliście. Michał, no
powiedz mi! Przecież tyle nas łączy! – Rucek się trochę zbulwersował, zakasał
rękawy i założył ręce na piersi.
- Mając na myśli naszą słabość do Wiśniowej Dziewczynki,
twierdzisz, że wiele nas łączy?! – naskoczył na mnie, po czym zamilknął,
spuszczając głowę – To chyba masz rację. Wiśniaaa, no nie mogę ci powiedzieć.
Muszę być jolalny… pfu… lijany! Kurde, trudne słowo!
- Lojalny, tak? – kiwnął głową, po czym wyskakując na blat,
opuścił kuchnię przez okno. – Boże, czy
oni mogą choć raz wyjaśnić do końca, o co im chodzi? Przecież ja nie jestem
wróżbitą Tomaszem!
Wściekła, powoli wpadając w furię, opuściłam ośrodek.
Stanęłam bezpośrednio przed wejściem, rozglądając się, czy nikogo nie ma wokół.
Jednak, jak się spodziewałam, wszyscy zapadli się pod ziemię. Tupnęłam nogą,
wyrażając swoje niezadowolenie. Spojrzałam w górę, mając nadzieję, że jednak
ktoś tam jest. Właściwie mogłam jej nie mieć, na jedno by wyszło.
- Ej, no! Człowiek to zwierzę stadne, a pragnę nadmienić, że
jestem tu całkiem sama! – odzewu nie było, co jeszcze bardziej mnie
wkurzyło. – No dajcie spokój, głodna
jestem! Rucek to marny kucharz i sprowadził moje śniadanie do parteru! - cisza pogrążyła ośrodek, słyszałam tylko
szum drzew. I jakiegoś silnika, prawdopodobnie kosiarki. Czyli jednak ktoś żywy
tu był. No chyba, że kosiarka kosiła automatycznie. – Kubuś, nawet ty zdrajco! Mój zacny obrońco
przed tymi łajdakami! – cisza. Tupnęłam nóżką po raz kolejny, zastanawiając
się, co mogłoby ich skłonić do ujawnienia się. Aż wpadłam na genialny pomysł. –
Zróbcie coś, bo ten ogrodnik mnie zgwałci!!! Ratunku!!! Weź te łapska!!!! –
gdybym ponownie usłyszała ciszę, z pewnością już wieczorem by mnie tu nie było.
Aleee!
- Pan Tadek? No nie żartuj! – moje oczy momentalnie zwróciły
się do góry, gdzie znad parapetu zobaczyłam wystające oczka jednego z misiów o
bardzo małych rozumkach, jeszcze mniejszych niż myślałam. Moja twarz przybrała
wyraz zemsty, więc oczka szybko się schowały. Ale i tak wiedziałam, że to
Karol. Nikt inny nie ma tak piskliwego głosu, pomijając Ruciaka nucącego Modern
Talking. Po jakże ekspresywnym wyznaniu pana Kłosa, dało się usłyszeć coś w
rodzaju ‘ty debilu, zaraz wyrzucę cię przez okno!’ mniej więcej ze trzynaście
razy, nie licząc damskich głosów.
- Ja was błagam, powiedzcie mi czemu dzisiaj przywitała mnie
totalna normalność? – jak mogłam się spodziewać, takie zachowanie siatkarzy dla
nich nie było normalne. A że z nienormalnością, nie można długo wytrzymać, musieli
się ujawnić. Nastąpiła chwila ciszy, po czym coś głośno rąbnęło, następnie
rąbnęło jeszcze raz, aż w końcu we wszystkich oknach ośrodka pojawiła się znana
mi twarz. Oczywiście, w każdym oknie inne – od recepcjonisty po siatkarzy i
trenera aż do pani Ewy. Jednak sam widok pani Ewy nie sprawił, że mój żołądek
czuł się pełny. Ale co tam! W porównaniu do tego, co stało się za chwilę,
mogłam być głodna nawet do jutra. No dobra, bez przesady, do obiadu.
Kiedy w oknach pojawiły się znane główki, zabrzmiało gromkie
sto lat, z okien zaczęły wylatywać kolorowe baloniki. Normalnie jak na Święcie
Niepodległości w USA. Wszystko było jak najbardziej w porządku, nawet to, że
pani Ewa trzymała w rękach wielki tort, wszyscy byli zadowoleni, a najbardziej
mój żołądek, który zapewne miał nadzieję, że wkrótce się posili. Stałam tak
przed tym ośrodkiem, patrzyłam na te wszystkie osoby, cudowne balony i tort,
zastanawiając się dla kogo oni to zrobili. Po krótkiej dedukcji zrozumiałam, że
chyba dla mnie. Tylko, do cholery, jak się domyślili, że mam dziś urodziny,
skoro mam je w październiku?! Potem pomyślałam o imieninach, ale te z kolei
miałam w listopadzie. Spojrzałam na drzewa, które ku mojemu zaskoczeniu miały
jeszcze liście, więc inne święta okolicznościowe związane z moją osobą
odpadały. Na przykład święto zmarłych… Bo była Apokalipsa, nie?
W pewnym momencie wszyscy zamilkli, wpatrując się we mnie
przerażonym wzrokiem. Widocznie musiałam jakoś przekazać niewerbalnie to, o
czym myślałam.
- Wiecie, to wszystko miłe, zapewne też pyszne, ale my mamy
czerwiec, co oznacza, że do moich urodzin pozostały jakieś cztery miesiące.
- Jesteś pewna? – usłyszałam z któregoś okna, ale nie byłam
w stanie zidentyfikować tego głosu.
- Jak nie wierzycie, zadzwońcie do mojej mamy. Ona to raczej
pamięta. Z resztą rodzice nie wprowadzali by mnie w błąd, mówiąc że urodziłam
się w październiku, skoro tak naprawdę to był czerwiec. – jakby wpadli w lekką konsternację. Jednak
chwilkę później, wzrok nie był skierowany już na mnie, tylko na jedno okno. A
właściwie na osobę, która w tym oknie była i pod wpływem tych wszystkich
spojrzeń, sugerujących, że ta osoba nie będzie czuła się sprawna przez jakiś
czas, schowała się do pokoju. I wszystko byłoby ok, git i w ogóle, gdyby to nie
było okno mojego pokoju, a ta osobą nie byłby mój jakże prawdziwy, prawie
jedyny przyjaciel Adrian.